Przebieralnia

Przebieralnia czyli blog

Przebieralnia jest czymś w rodzaju bloga. Są to zwykle krótkie formy z Metodą Feldenkraisa na pierwszym lub na dalszym planie. Pisane dość nieregularnie, gdy najdzie mnie wena. Zatem nie czekaj na kolejny odcinek bo kto wie, kiedy i czy w ogóle się pojawi. Zapraszam natomiast, by sięgnąć do tego co już było, bo mimo, że pisane jakiś już czas temu, nadal w kontekście tego co robimy w Metodzie Feldenkraisa jest aktualne. I wielu innych kontekstach też. Bo przecież Metoda splata się z życiem na wielu płaszczyznach. Zapraszam do lektury.

27 sierpnia 2012
Trzy elementy (w tym dwa brakujące), wyprawa na truskawki do Szwecji i  brak zasad

Pomysł przyszedł, jak to często bywa sam z siebie, bez zaproszenia, zaskoczył mnie w trakcie ćwiczeń. Był doskonały jak może być wszystko co nieziszczone. Składały się na niego trzy elementy, ślicznie dookoła siebie oplecione jak wątek, osnowa i przestrzeń pomiędzy nimi, ułożone w odpowiednich proporcjach, tworząc coś unikalnego. Pomyślałem, nie przerywając ćwiczenia, że za chwilę się do tego zabiorę, spiszę i zrobię szkic, by nie umknęło i  powoli dojrzewało do swojego ostatecznego kształtu. A teraz, gdy już usiadłem by to spisać uświadamiam sobie, że brakuje mi jednego z trzech elementów, który miał być tym pierwszym, otwierającym, który przecież jeszcze przed chwilą jasno i  wyraźnie miałem w głowie. Elementu, którym to wszystko miało się rozpocząć i bez którego cała ta misterna konstrukcja, którą miałem w głowie traci sens. Właściwie wcale go nie traci bo będąc nieistniejącym pierwszym elementem żadnego wątku nawet nie rozpoczyna. Drugi element i trzeci są i czekają na ten pierwszy i  myślę sobie, że głupio by było, by pozostały w ukryciu, nie zobaczyły światła dziennego wyzierając milionami pikseli z  Twojego ekranu bo ich kumpel zdezerterował, wyfrunął mi z głowy, wyparował, nie stawił się na zbiórkę. Jak to mówił mój chemik w liceum o koledze, który nawiał z lekcji: “wysublimował”. Czekają one i ja razem z nimi aż wyjdzie z ukrycia, bym mógł napisać to co miało być takie fajne, odkrywcze, odświeżające jak ciepła bułka z masłem i świeżym pomidorem.

Drugim elementem miała być historia Miśka. Opowiadał o swoim wujku, który wżeniwszy się w rodzinę z ziemią przez trzy lata się jej uczył zanim zaczął coś na niej robić. Ziemia ta bowiem miała aż 30 hektarów w 118 kawałkach. Niektóre skrawki miały nie więcej niż paręset metrów kwadratowych i były pochowane gdzieś pośród pól i łąk innych gospodarzy. Trudno ogarnąć taką przestrzeń rozkawałkowaną, połapać się ile tej ziemi tak naprawdę jest. Podobnie bywa z ruchem, nawet tym prostym, zamiast mieć go w jednym kawałku, umieć go wykreować na nowo za każdym razem jak za przyciśnięciem jednego guziczka w magicznej przestrzeni naszego mózgu, musimy kleić go z wielu fragmentów jak potłuczoną filiżankę, kawałek po kawałku dochodząc do ostatecznego kształtu. Często jeden ruch składamy z wielu kawałków, robimy początek i potem przerwę. Przerwę na zastanowienie się co dalej, przerywamy ciągłą linię naszego zamiaru, chwilowo zawieszamy intencję na haku naszych wątpliwości. Po chwili wracamy do działania, by znów się zatrzymać, zapytać o drogę. Tak jak w  obcym mieście, pytamy się o drogę i słyszymy pierwsze instrukcje, a na koniec “a tam to się już pan dalej zapyta”. No i pytamy, stopniowo przybliżając się do celu, szukając tego ruchu w sobie, pytamy samych siebie. Ale i bywa czasem tak jak w obcym mieście, że najnormalniej w świecie nie ma kogo spytać. Ulice puste, znikąd ratunku, wsparcia, żadnego znaku z nieba dokąd zmierzać.

Czasem po prostu trzeba zatrzymać się i czekać. Tak jak wiele lat temu zostawiony na lodzie przez kumpli z wyjazdu na zbiór truskawek w  Szwecji. Wylądowałem sam w obcym miasteczku po drugiej stronie Bałtyku szukając pracy, choć bardziej doraźnie miejsca na nocleg i schronienia, które pozwoliłoby mi poczuć się lepiej w całej tej sytuacji. Idąc więc z ciężkim plecakiem (to były czasy, gdy wszystko – łącznie z prowiantem zabierało się z kraju) przedmieściami Ystad, zmęczony i trochę zrezygnowany, szukałem kempingu, by o poranku na świeżo ruszyć dalej. Nie mając kogo spytać o drogę zatrzymałem się przy skrzyżowaniu, stałem tam w  głębokim zamyśleniu już sporą chwilę i prawie nie zauważyłem, że obok zatrzymał się samochód, a kierowca łamaną angielszczyzną pytał czego szukam. Odpowiedziałem, że szukam kempingu i po chwili wahania dodałem, że tak naprawdę to szukam pracy. Chwilę później jechałem wraz z nim na północ a człowiek miał na imię Rysiek, był Polakiem i miał dla mnie pracę. Było już po jedenastej w nocy, na przejrzystym niebie ciągnęły się jeszcze delikatne różowe pasma chmur, jadąc przez las z rozkoszą wdychałem rześkie powietrze północy. Rozpierała mnie radość, ulga i wiara, że będzie dobrze. Tak nagła odmiana, bo zatrzymałem się w odpowiednim miejscu i chwilę poczekałem. Rozwiązanie przyjechało do mnie samo choć oczywiście wcześniej nie wiedziałem, że to będzie odpowiednie miejsce i że trzeba chwilę poczekać. Na tym też polegał urok tej sytuacji, na jej nieprzewidywalności, zaskoczeniu.

Podobnie dzieje się czasem w lekcjach Metody Feldenkraisa. Gdy szukamy ruchu w sobie i trudno nam go odnajdujemy, wtedy warto się zatrzymać. I  nawet nie po to żeby zawsze trzeba było jakoś szczególnie się zastanawiać i szukać rozwiązania. Czasem po prostu trzeba poczekać i nic nie robić.

Pisząc to co powyżej nie opuszczała mnie nadzieja, że pierwszy element ułożonej pięknie w głowie wcześniej układanki odnajdzie się w  zakamarkach mojej pamięci, jakoś da o sobie znać. Choćby gdzieś z daleka, cichym, ledwie słyszalnym głosem. Tak jak grzybiarz, zagubiony w lesie, którego głos nagle słychać, a my w  nieokreśloną dal odpowiadamy głosem, nasze głosy gdzieś się spotykają, splatają wśród drzew przesłaniających widok. Dźwięk ma tu przewagę nad wzrokiem. Hop hop, następuje po hop hop w innej tonacji.

Ale jednak nie, nic z tego. Pierwszego elementu wciąż brak, zagubił się na dobre i błąka się gdzieś w labiryncie nerwowych szlaków. Uparł się pozostawać w ukryciu, więc nie wyciągnę go teraz, choćbym się nie wiem jak starał, mimo, że starałem się starać bardzo niewiele.

Pozostał więc drugi element, który tu wykorzystałem a trzeci bez obecności pierwszego w ogóle stracił sens. I tak wyszło z tego coś zupełnie nieoczekiwanego, nieprzewidywalnego nawet dla mnie samego niż to co miałem zamierzone na początku.

I znów nasuwa mi się porównanie do lekcji edukacji somatycznej, gdzie tak często nasze zmysłowe i ruchowe ścieżki prowadzą nas w  zupełnie inne miejsca niż nam się wydawało, że powędrujemy. I  myślę sobie, że jak ja mogę mówić uczestnikom zajęć (choćby tym jeszcze zastanawiającym się czy tymi uczestnikami chcą zostać) czego mogą się spodziewać, na co liczyć, gdy każda lekcja jest po trochu jak ta opowiastka. Zaczynasz z jakimś pomysłem tego co chcesz w takiej lekcji (czy też przez taką metodę) osiągnąć a  kończysz zupełnie gdzie indziej, gdzieś gdzie znaleźć się nie planowaliśmy.

I warto pamiętać, że ta uwaga dotyczy naszego bezpośredniego, subiektywnego doświadczenia siebie w lekcji. Bo poza tym, albo przede wszystkim każda lekcja służy nabyciu nowej umiejętności, uświadomieniu sobie czegoś nowego i to jest w większości wypadków osiągane, jest wymierne i możliwe do opisania i zwykle podobne dla każdego.

No i można by spytać, czy są tu jakieś reguły? Stałe punkty, na których można się oprzeć, odsapnąć w zmęczeniu, poszukując kierunku. Oczywiście, że są. Choć z drugiej strony nie od parady Moshe Feldenkrais wciąż powtarzał: “że naszą podstawową zasadą jest brak zasad”.

11 października 2012
Kamyczek, listek i patyczek, Mieszko I i wegetarianin w polskiej armii

Już od jakiegoś czasu uświadamiam sobie co Twórca metody, Moshe Feldenkrais tudzież jego następcy mieli na myśli mówiąc, że metoda wykorzystuje taki proces poznawczy w jaki dzieci angażują się spontanicznie, same z siebie.

Nie inaczej ale wydarzyło się to za sprawą naszego 1,5 rocznego Julka. Ja to wszystko oczywiście w teorii wcześniej wiedziałem i mówiłem i pisałem i wymądrzałem się na ten temat. Ale jak teraz widzę miałem małe pojęcie o czym gadałem. Naturalne jest, że Ci z Was, którzy macie własne dzieci lub dziećmi się blisko i bezpośrednio zajmujecie, te słowa miały zawsze sens i nie było czego kwestionować. Cała reszta ze mną włącznie przyjmowała to pewnie jako pewnik nie mający jednak (przynajmniej w moim przypadku pokrycia w doświadczeniu.

No właśnie w doświadczeniu. Otóż wychodzę z Julkiem na spacer. Cel – plac zabaw. Przewidywany czas na dotarcie ok 5 minut. Odległość od domu jakieś 200 metrów. Po 15 minutach jesteśmy ciągle w  zasięgu rzutu beretem od domu. Nawet jeśli powiem, że idziemy na plac zabaw, co zawsze jest witane z wielkim entuzjazmem, szeroko otwartymi oczyma i buzią rozdziawioną w zachwycie to przecież nie można po drodze przeoczyć kamyczka, patyczka, listka, kamyczka, patyczka, listka, kamyczka… . Gdzieś może nawet jest pamięć tego, że czeka plac zabaw ale to co tu i teraz bezpośrednio w Jego zasięgu jest tysiąckroć ważniejsze i wypiera ideę dotarcia do celu, przysypuje ją intensywnością odkryć dokonywanych w tej akurat chwili.

Czy robiąc lekcję ruchową edukacji somatycznej dostrzegamy te kamyczki, patyczki i listki, przystajemy z zachwytem nad czymś co właśnie teraz przykuło uwagę? Czy dajemy sobie pozwolenie na to, by zapomnieć o dążeniu, zapomnieć o osiąganiu, zapomnieć o  celu, nawet jeśli staje się wiadomy w którymś momencie lekcji i  zamiast tego być w 100 % uważnym na tym co się dzieje akurat tu i  teraz? Swoją drogą to pojawia się być może ważne pytanie: “jak długo trwa teraz”? Czy pozwalam sobie na zatrzymanie, na zrobienie przystanku wcześniej niż na końcu ruchu? Dla mnie Metoda Feldenkraisa to tak samo metoda uczenia się, metoda tworzenia nowych wzorców działania, metoda poszerzania możliwości wyboru, metoda rozwijania wrażliwości jak i doskonała metoda uważności, umiejętności skupienia na tym co tu i teraz.

Bo w trakcie lekcji plac zabaw może być właśnie tu, gdzie teraz jestem.

Dla wielu osób takie podejście jest (szczególnie początkowo, gdy nie potrafimy jeszcze manewrować po meandrach naszych doznań) trudne do akceptacji, bywa irytujące i staje się powodem rezygnacji z zajęć. No bo po cóż uczestniczyć w ćwiczeniach ruchowych, gdy co chwilę słychać komendy: wolniej, zaobserwuj, lżej, poczuj, odpocznij. W  takim podejściu pozornie nie wiele się dzieje, lub też dla niektórych nie dzieje się nic godnego uwagi, ciekawego czy ważnego.

Oczywiście takie zadziwienie małego dziecka jest krótkotrwałe, uwaga szybko przechodzi na coś innego, lub też można ją na coś innego przekierować. Ale w danym momencie skupienie na czymś jest całkowite, bezwarunkowe. Pamiętam naszą wyprawę do Patagonii, pamiętam nasze zadziwienie cudami dalekiej przyrody i nasze stygnące zainteresowanie gdy stawaliśmy przed kolejnym takim cudem. Nie żebyśmy nie dostrzegali piękna ale nasze wrażenie było: “już to widzieliśmy, chcemy czegoś nowego”. Co nie przeszkadza mi jeździć w te same rejony gór, chodzić tymi samymi szlakami wielokrotnie i za każdym razem dostrzegać coś nowego. Ot jedna z  wielu sprzeczności.

Często do takiego zadziwienia, pełnego zanurzenia się w doświadczaniu zaciekawienia potrzebna jest nowość. I tu sobie myślę, że odpowiedzialność za dostarczenie tej nowości w trakcie procesu jakim jest lekcja edukacji somatycznej leży po obu stronach: nauczyciela i ucznia. Moja nauczycielka Anat Baniel mówiła: “Jeśli zauważycie, że połowa grupy zasypia to, albo macie super hipnotyczne zdolności i musicie nauczyć się to kontrolować albo musicie uczynić lekcję bardziej interesującą”. Zatem nauczyciel jest odpowiedzialny za poprowadzenie ciekawej lekcji. I zdaję sobie sprawę, że granica między tym co interesujące a co nie leży dla każdego gdzie indziej. Ale druga strona to strona ucznia, który według mnie jest nie mniej – choć inaczej – odpowiedzialny za swoje doświadczenie nowości danej sytuacji. I taka postawa ma ograniczoną tolerancję dla lenistwa, choć u progu metody leży swoiste lenistwo. Zrobić mniej, by uzyskać więcej (więcej rozumiane jako lepiej, lżej, sprawniej itd.). Pamiętam z zajęć chemii i fizyki, że zawsze zastanawiałem się jak daleko w dół w  podziale materii jesteśmy w stanie dojść. A raczej do jakiego poziomu sama natura podzieliła materię i czy kiedykolwiek tego się dowiemy. Podobnie, gdy robię lekcję z Metody Feldekraisa zastanawiam się jak daleko w dół jestem w stanie zejść w  doświadczaniu ruchu w sobie. Jaki jest najwolniejszy, najmniejszy, najlżejszy ruch, który jestem w stanie wygenerować. I jakie będzie temu towarzyszyło doświadczenie. Czy potrafiłbym przejść 10 metrów w takim tempie by trwało to godziny? Choć równie ciekawe jest dla mnie poszukiwanie szybkości w tych samych ruchach. Jeden i  drugi kierunek jest dla mnie fascynujący.

To też nie dla wszystkich ta metoda. Choć jestem przekonany, że każdy odniósłby z niej korzyści. Nie każdy musi się tym interesować. Jest wiele innych, równie interesujących rzeczy, które zainteresują nas do tego stopnia zainteresowania, że w tej chwili nie będzie interesować nas nic innego. I a’propos tego zainteresowania przypomina mi się historia mojego brata, który po trzech latach prób zaliczenia pierwszego roku został wcielony w  szeregi naszej armii. Od początku uważali tam, że jest trochę z  innej bajki. Zaczęło się od konkursu historycznego na którym na pytanie o pierwszego wodza armii wojska polskiego powiedział bez wahania “Mieszko I”. Wszyscy wiedzieli, że chodziło o inną odpowiedź ale wszyscy też wiedzieli, że nie można było nie zaliczyć tej odpowiedzi. W tym burzliwym dla siebie czasie Kuba nie pił żadnego alkoholu, nie palił i nie jadł mięsa. Trudna przypadłość w armii. Ale szczęśliwie miał zaprzyjaźnionego kucharza, który nie pozwalał by brakowało mu surówek i takich innych niezbędności dla wegetarianina w polskiej armii lat osiemdziesiątych. No i ten przesympatyczny kucharz odbył z moim bratem kiedyś taką rozmowę. “Kuba” mówi “ty mięsa nie jesz”?, “no nie jem” mówi Kuba, “I nie palisz”?, “No nie palę” pada odpowiedź, “I nie pijesz”? drąży kucharz, “No nie piję”. Po chwili zastanowienia kucharz konkluduje “To ty się k…a niczym nie interesujesz”.

Poznanie siebie i rozwój to dość skomplikowana i nie koniecznie łatwa przygoda. Szczęśliwie, istnieje obecnie mnóstwo dróg, którymi można podążać. Jedną z nich jest Metoda Feldenkraisa, która daje bardzo konkretne drogowskazy dotyczące tego jak zafascynować się kamyczkiem, listkiem i patyczkiem a jednocześnie kiedyś dojść do placu zabaw i mieć tam ubaw po pachy.

12 listopada 2012
Miłość, wojna i uczenie się, nieodbyta podróż komorą zsypową i hop siup turlanie po podłodze

Ostatniego dnia, pierwszego roku treningu w Amherst, Moshe Feldenkrais robi podsumowanie całego roku. Jest to połączenie głównych idei przedstawionych w tym czasie z ruchami, których uczyli się studenci w trakcie tych 9 treningowych tygodni. W tym podsumowaniu Moshe Feldenkrais mówi: “In love, war and in learning everything is permited”. Czyli w miłości, na wojnie i w trakcie uczenia się wszystko jest dozwolone. Każdy, jeśli ma ochotę może sam się z  tym stwierdzeniem zmierzyć.

Mnie z perspektywy nauczyciela i ucznia zarazem szczególnie interesuje ta część dotycząca uczenia się. I nie mogę oprzeć się pokusie by przywołać tu moje obserwacje tego jak rozwija i uczy się na bieżąco mój mały synek. No właśnie uczy się czy nie uczy? Jak definiować słowo uczy się? Bo to co robi zdecydowanie nie przypomina nic co my robimy a co określamy uczeniem się, a jednak zdecydowanie uczy się tak, jak każdy jego rówieśnik i to wielokroć więcej niż każdy z nas – dorosłych. Przyglądając mu się mam wrażenie, że kieruje się właśnie taką zasadą “wszystko jest dozwolone” – dopóki sam nie dojdzie do zadowalającego efektu lub mu ktoś tego nie zabroni. Gdy zagląda pod szafkę nie ma początkowo ustalonego planu jak to zrobić, wie tylko, że chce tam popatrzeć. Więc robi to na różne sposoby, pochylając się i patrząc z boku, patrząc pomiędzy rozkraczonymi nogami na stojąco, kucając, klękając, leżąc. Gdy odkrywa wąski, podłużny, ostro zakończony przedmiot, który my nazywamy długopisem próbuje czy może się nim podrapać w ucho, czy może nada się do tego by dźgnąć nim psa, może da się go postawić na wąskim koniuszku, by w końcu rzucić nim z całej siły obserwując (lub nie) jak daleko poleci. Gdy bawi się z piłką sprawdza na przykład czy da się ją położyć na grzbiecie psa, co my – znaczy dorośli od razu uznalibyśmy za próbę niewartą próbowania bo z góry skazaną na niepowodzenie. I tak dalej i tak dalej z każdą rzeczą i czynnością dopóki nie pojawi się jakiś satysfakcjonujący sposób, czy wyjaśnienie czegoś niewyjaśnionego, lub pojawi się znudzenie daną czynnością. Inne określenie, które garnie mi się do głowy, gdy myślę o takim podejściu brzmieć by mogło “ciekawe czy…”?

I myślę sobie o naszym – “feldenkraisowym” turlaniu po podłodze, które uskuteczniamy podczas robienia lekcji edukacji somatycznej, o tym jakie to jest bliskie właśnie takiemu podejściu i co tak ładnie Moshe określił w słowach cytowanych na początku. W kontekście lekcji indywidualnych Feldenkrais bardzo ciekawie i  pięknie rozwija i przedstawia to w książce "The case of Nora" (Przypadek Nory), w której opisuje swoją pracę z kobietą, która doznała uszkodzenia mózgu w wyniku wylewu, straciła mowę. Opisuje swój tok rozumowania, dedukowania, analizowania wyciągania wniosków i sprawdzania ich w praktyce i obserwowania efektów swoich działań, i mam wrażenie, że za każdą z tych czynności kryło się pytanie: “ciekawe czy …?”.

Z  mojego własnego doświadczenia prowadzenia (w tym przypadku) zajęć grupowych, to idąc za drogowskazem, że wszystko jest dozwolone, często i może nawet coraz częściej zadaję sobie pytanie "ciekawe czy … ". Ciekawe czy ten ruch jest możliwy, ciekawe co by się stało gdybyśmy poszli dalej w tym kierunku, ciekawe co by się stało, gdyby zrezygnować z podparcia jakiejś części ciała. I  przyznam się, że coraz mniej przygotowuję się do lekcji. Nie spędzam wielu godzin przed każdym warsztatem robiąc dokładnie każdą lekcję parę razy. Bardziej przyglądam się kierunkowi, w  którym dana lekcja zmierza i eksperymentuję z różnymi elementami, które mogą mieć znaczenie w odkrywaniu tego kierunku. I coraz częściej pozwalam na to by inspiracja do nowych elementów wynikała z tego co widzę na sali, czyli od Was uczestników zajęć. Czasem o  tym mówię, czasami milczę. Bo przecież, każdy ma swój własny świat, w którym inne rzeczy są dozwolone, i często są to zupełnie inne rzeczy niż te, które wymyślił Moshe lub wymyśliłem ja. I widzę, szczególnie u osób, które czują się już w miarę swobodnie w lekcjach edukacji somatycznej ich własne momenty postawienia sobie pytania "ciekawe czy …? Pojawia się jakby pewien moment zawahania, moment zwrotny w toku lekcji, moment, który burzy jakiś porządek i poddaje w wątpliwość to co podane i daje pierwszeństwo temu co z wewnątrz domaga się uwagi.

Oczywiście (wracając na chwilę do dzieci) pytanie “ciekawe czy” może nieść za sobą potencjalnie niebezpieczne konsekwencje szczególnie u dzieci, które nie mają jeszcze wyrobionego wyobrażenia o  konsekwencjach niektórych zachowań. Z opowiadań mojej mamy wiem, że mój o rok starszy brat, nasi koledzy z bloku oraz ja założyliśmy się o to, kto będzie pierwszy z dziewiątego piętra na parterze: kolega windą czy ja . komorą zsypową. Szczęśliwie nie zmieściłem się do zsypu.

Pamiętam z mojego dzieciństwa niezliczone momenty gdzie punktem wyjścia było to "ciekawe czy" i też myślę sobie, jak częstotliwość tych chwil maleje z wiekiem. Czy już dowiedziałem się o tym co mnie otacza, wystarczająco wiele, by pozwolić sobie na leniwy luksus nie zadawania sobie tego pytania. Czy są też inne czynniki, które sprawiają, że z wiekiem coraz rzadziej empirycznie dochodzimy wiedzy. Kiedy człowiek traci taką spontaniczną odwagę do przyznania się, że nie wie, a otwarte przed sobą (choć ciche) pytanie "ciekawe czy" daje dostęp do dalszych poszukiwań. Feldenkrais, w swoich lekcjach ruchowych przetarł szlaki by nas "dorosłych" ponownie zachęcić do otwartości na to by nie wiedzieć i dać się wieść naszej ciekawości i pytaniu "ciekawe czy".

No i warto by jeszcze wspomnieć, że Metoda Feldenkraisa® uważana za nie inwazyjną, delikatną, lekką i przyjemną może być też potencjalnie niebezpieczna. Niesie ze sobą ryzyko podjęcia nowych wyzwań, spojrzenia na siebie w nowy sposób czy też podjęcia decyzji, które od dawna dojrzewały. Zatem uwaga… czasem nie jest to takie zwykłe hop siup turlanie po podłodze.

6 marca 2013
Gdzie są muchy, odwracalność i ślub babci

Byliśmy właśnie na wysokości kortów Legii, gdy usłyszałem coś, co kazało mi się zatrzymać i upewnić, że słyszałem to co myślałem, że słyszałem. Nachyliłem się do wózka i poprosiłem, by powtórzył. Chwilę na mnie popatrzył i powiedział “zastanawiam (się) gdzie są muchy”. Nie miał jeszcze dwóch lat i zupełnie nie ma znaczenia czy to wcześnie, czy późno, czy może w sam raz na takie zdania i takie formułowanie myśli. Gdy szliśmy dalej w stronę Łazienek nie mogłem się nadziwić poziomowi złożoności tej wypowiedzi w wydaniu mojego synka. Do tej pory było “mucha”, “są muchy”, gdzie mucha”? I tak dalej. Ale to “zastanawiam” dodało całkiem nowy wymiar złożoności.

Fascynuje mnie sam proces, wspólny nam wszystkim, którego właśnie byłem świadkiem, proces przechodzenia od prostych do coraz bardziej złożonych form. Proces, od którego przynajmniej do pewnego stopnia nie możemy uciec. Jest nam przypisany przez sam fakt, że rodzimy się homo zwykle sapiens. Ten proces złożoności nie dotyczy oczywiście tylko mowy. Jest jednym z przejawów ogólnego procesu zwanego dojrzewaniem. Anat Baniel, moja trenerka Metody Feldenkraisa powtarzała, że zróżnicowanie ruchu, części ciała względem siebie, jest miarą dojrzałości układu nerwowego. Oczywiście można kwestionować takie podejście, co akurat doskonale wpisuje się w cały feldenkraisowy krajobraz i co mi się osobiście podoba. Nie mniej jednak, (ani także nie więcej), coś w tym jest. Wartość, którą nawet trudno opisać, wartość wynikająca z nowej jakości ruchu, z odnalezienia nowych ścieżek w sobie, co pozwala na łatwiejsze odnajdywanie ścieżek, tam, poza sobą, na zewnątrz.

Oczywiście zdarza się, że po jakimś czasie, po dawce kolejnych doświadczeń i pewnej dozie refleksji świadomie odwracamy kierunek i zmierzamy ku prostocie. Albo i ta prostota sama się objawia, być może właśnie jako kolejny etap dojrzewania.

Gdy myślę o tym powrocie do prostoty przypomina mi się historia ślubu Krystyny i jej męża Ździsława. Gdy w latach 90 tych byłem na saksach w Anglii odwiedziłem w Southampton Krystynę – siostrę mojej babci, która po wojnie została już na stałe w Anglii. Opowiadała mi między innymi historię swojego ślubu. To było tuż przed wojną, ona była młodą artystką, on był pilotem wojskowym, po szkole w Dęblinie. Nazywał się Zdzisław Henneberg i był z bardzo, bardzo zamożnej rodziny. Brali ślub w kościele przy Puławskiej i babcia Krystyna wzięła na siebie załatwienie formalności kościelnych. Poszła do proboszcza, który wyciągnął cennik ślubów. Na pierwszym miejscu był ślub z jedną świeczką. Kosztował jedną złotówkę. Potem były dwie świeczki, trzy i tak dalej. Kandelabry, czerwony dywan, bukiety, organy . można było sobie dodawać po odpowiednich opłatach. Ale babci Krystynie tak bardzo spodobał się pomysł ślubu przy jednej świecy, że bez wahania zamówiła ślub za złotówkę. Ksiądz pewnie pomyślał . “bida” . Przychodzi godzina ślubu a pod kościół podjeżdżają Mercedesy, Buicki, Royce’y … same najlepsze samochody, wysiadają panowie i panie w bardzo eleganckich strojach, śmietanka warszawy. Ksiądz się przeraził, przekonany, że doszło do jakiejś pomyłki, i by jakoś “naprawić” sytuację natychmiast posłał do organów młodego organistę, który ledwo potrafił grać. Babcia Krystyna mówiła, że nagle pan młody gdzieś zniknął, a chwilę potem . umilkły organy. Gdy wrócił spytała, gdzie był, a on spokojnie, że dał organiście . stówę, by przestał grać. I tak, otoczeni licznym gronem, rodziny, przyjaciół i znajomych poszli do ołtarza przy świetle jednej świeczki.

Feldenkrais często powtarzał, że jego metoda jest tak bardzo prosta, że przez to bardzo skomplikowana. I właśnie przez to, że jest taka prosta, jest tak trudna do ogarnięcia i do zrozumienia. Ta prostota podejścia wciąż przeplata się z kompleksowością. Także kompleksowością problemów, z którymi zgłaszają się pacjenci, uczniowie. Wciąż słyszę od uczestników lekcji zdumienie, jak to możliwe, żeby takie proste ruchy i ćwiczenia dały taki rezultat. Choć oczywiście nie tylko o prostotę ruchu tu chodzi.

Wydaje mi się, że ten duet prostoty i złożoności może się świetnie wpisywać z jedną zasad Metody Feldenkraisa mówiącą o odwracalności ruchu i działania w ogóle. Że rozwiązaniem nie jest tylko prostota czy kompleksowość ale umiejętność przechodzenia od jednego do drugiego.

6 czerwca 2013
Wiedza i niewiedza, pytanie z sieci i szukanie drogi do Węgajt

.Niedawno dostałem takiego maila; „Przygotowuję zajęcia z metody Feldenkraisa i chciałbym zapytać czy mógłby Pan udzielić mi informacji na temat konkretnych ćwiczeń jakie wykonuje się w tej metodzie?” Krocząc raczej po stronie liberalizujących radykałów w kwestii prowadzenia lekcji przez osoby bez odpowiedniego wykształcenia początkowo, pod wpływem impulsu napisałem, że skądże, że absolutNIE, że jak to, że to i owo, tamto i owamto i tak dalej i że w ogóle co Pan sobie myśli. Ale potem palnąłem się w głowę i pomyślałem, że przecież osoba pisze w dobrej intencji, pisze z pozycji osoby, która kompletnie NIE WIE.

Tak jak większość osób, które nie wiedzą miał pełne prawo do zadania takiego pytania i przesłania takiej prośby. A większość osób jednak nie wie na ten temat i  takie podejście jest naturalne, w pewnym sensie nawet oczywiste, należy się go wręcz spodziewać i dziwić jeśli było by inaczej.

Z mojego treningu zapamiętałem taką oto historię o Feldenkraisie. Kobieta cierpiała na ból głowy. Koleżanka poleciła, by poszła do Feldenkraisa, który jej pomoże. Ten poprosił, by położyła się na brzuchu i majstrował coś przy lędźwiach, miednicy, biodrach. Wyraźnie zaniepokojona podniosła głowę mówiąc, że przyszła tu przecież z bólem głowy a nie dolnych pleców czy bioder. Moshe Feldenkrais uspokoił ją, że jest tego świadom i dalej robił swoje. Po chwili, już bardziej zniecierpliwiona podniosła głowę i powtarza, że to przecież o  głowę chodzi. I znów nie zmieniając tego co robił powiedział, że wie. Gdy sytuacja się powtórzyła, wtedy powiedział jej tak, (albo jakoś tak) „wiem, że przyszłaś tu z bólem głowy i  powiem szczerze, że nie mam pojęcia co z nim zrobić. Ale wiem co zrobić byś poczuła się lepiej, a z mojego doświadczenia wynika, że ludzi, którzy czują się lepiej, mniej boli głowa”. I dla mnie jest to, w pewnym sensie (ale tylko w pewnym) kwintesencja tego co dzieje się w naszym feldenkraisowym doświadczeniu.

Tak podczas lekcji indywidualnych jak i  grupowych.

Niedawno przyszła osoba w bólu, pokrzywiona okrutnie, góra ciała przesunięta względem dołu z 10 centymetrów, siedziała wyraźnie na jednej stronie bardziej i tak dalej, bo nie ma co opisywać wszystkich szczegółów. Powiedziała jeszcze, że rano, gdy się obudziła poczuła się zblokowana. Pracując z nią robiłem coś pozornie zupełnie nie związanego z  tym z czym przyszła. Jakby dookoła, trochę za kulisami „problemu”. Choć z tyłu głowy wciąż mam świadomość jej dolegliwości to zasadniczo szukam takich ruchów, pozycji, które przywrócą ruch tam, gdzie zgodnie z anatomią powinien być a, z jakiegoś powodu go nie ma. Po lekcji osoba siedzi prosto, czuje się wysoko i stabilnie a na twarzy gości radosny uśmiech. Mojej też. To może trochę tak, gdy ktoś zadaje pytanie a ty gadasz nie na temat ale w taki sposób, że ta osoba i tak znajduje odpowiedź.

Okej może jeszcze inaczej. Wyobraźmy sobie, że masz ukryty w skrzyni skarb. Skrzynia, jak każda szanująca się skrzynia zawierająca skarb jest zamknięta na klucz. Klucz do skrzyni zawierającej skarb jest zwykle dobrze schowany. Często i skrzynia i klucz są tak dobrze schowane, że w ogóle nie wiesz, że masz taką skrzynię ze skarbem, nie mówiąc o tym by mieć pojęcie, gdzie szukać klucza. Teraz, jeśli ja ci powiem, że masz taką skrzynię ze skarbem to popatrzysz na mnie jak na wariata. Jaka skrzynia, jaki klucz? No po prostu gościa pogięło. A więc ja, muszę poszukać klucza, otworzyć skrzynię i pokazać co w niej jest. Wtedy uwierzysz, bo zobaczysz, dotkniesz, poczujesz i  doświadczysz. Tajemnicza skrzynia jest wypełniona ruchem, o którym nie wiedziałeś, że istnieje, lekkością, łatwością i przyjemnością ruchu, tak rzadko doświadczaną, że w tych rzadkich chwilach, gdy się to działo traktowałaś to jako dzieło przypadku i wybryku, który ci się na co dzień nie należy.

Często nie udaje mi się znaleźć tego klucza i otworzyć skrzyni na pierwszej sesji. Wtedy zwykle uczeń więcej nie wraca na sesję, mając często poczucie straty czasu i kasy i wrażenie, że gość nie wie co robi. Takie ryzyko zawodowe.

Anat, moja trenerka dawała takie wyjaśnienie tego jak pracujemy: You do a little puch puch here, and a little puch puch there and it is better” (tłumaczone dowolnie, bo dosłownie przecież przetłumaczyć się tego nie da) brzmi to mniej więcej tak, podotykasz trochę tu, trochę tam i już jest lepiej. Przez większość treningu czuliśmy się totalnie zagubieni i wściekli na takie wyjaśnienia. Nie dawały nam one żadnego punktu zaczepienia, konkretu, na którym moglibyśmy się oprzeć ruszając dalej na własną rękę meandrując w poszukiwaniu rozwiązania ludzkich problemów, z którymi do nas przychodzą. A  jednak twierdziła, że nic więcej nam nie potrzeba, że to wystarczy, by znaleźć rozwiązanie. Stwarzając warunki do samo doświadczania, pozostawiała nas w stanie permanentnej niewiedzy.

Przypomniał mi się pewien warsztat pracy z głosem prowadzony przez Olgę Szwajgier. Olga Szwajgier nie jest zwykłą nauczycielką głosu. Bo też, sama jest niezwykłą osobą. Postanowiłem kiedyś doświadczyć osobiście jej podejścia i pojechałem do uroczego Kawkowa na tygodniowy warsztat pracy z  głosem. Był to pierwszy warsztat w ogóle tam organizowany, jeszcze za czasów, gdy zajęcia odbywały się w dużym pokoju na dole, bo duża sala warsztatowa istniała tylko w głowie Jacka czyli gospodarza na kawkowskiej polanie. Olga Szwajgier jest śpiewaczką wielkiego kalibru i umiejętności. Nie znam osoby, która miała by taką rozpiętość głosu. Ciarki po plecach przechodziły, gdy wydobywała z siebie wysokie tony i dziwiłem się, że szkła w  kredensie i szyby w oknach to wytrzymują. W swojej karierze śpiewała na największych scenach operowych świata. Wielka klasa. Któregoś dnia pojechaliśmy do Węgajt (na obchody 10 lecia działającego właśnie tam Teatru Węgajty), które sąsiadując z Kawkowem oddalone są kilka, może 10 km od siebie. Przypadł mi zaszczyt zawieźć Olgę. Jadąc zgodnie ze wskazówkami … błądziliśmy jak nam się wydawało okrutnie. Przez las czarną szutrówką, na rozwidleniu trzech dróg w prawo, przy wielkich kamieniach w prawo, za dużą brzozą w lewo, za gospodarstwem znów w lewo, potem polną trawiastą drogą prosto…

W miarę, gdy droga robiła się coraz mniej wyraźna niepewność mojej pasażerki rosła. Gdy już jechaliśmy taką drogą, gdzie zderzak odgarniał wysoką trawę a  przednia szyba gałęzie zwisające z drzew Olga, z pewnym wyczuwalnym niepokojem mówi: „wciąż nie mogę uwierzyć, że jedziemy do teatru”. W dobrym momencie bo krótko potem wyjechaliśmy z krzaków prosto przed stodołę, tancbudę, po prostu Teatr Węgajty.

I w lekcjach feldenkraisowej edukacji somatycznej też tak jest; kluczymy, szukamy, słuchamy, zmieniamy kierunek, błądzimy, a to błądzenie przeplata się z jasno wytyczonym kierunkiem, by w końcu znaleźć się w oczekiwanym miejscu. Choć czasem się gubimy na dobre i znajdujemy się zupełnie gdzie indziej odkrywając coś innego.

I na koniec, wracając do początku, jak, takiej osobie, która nie wie, a wiedzieć chce, przekazać w  kilku zdaniach opis ćwiczeń metody? No jak? Bo mimo iż Metoda to ogromny zasób wiedzy to jednocześnie krok w krok obok niej, trzymając ją pod rękę, kroczy niewiedza. Zatem odpowiedzieć z  poziomu wiedzy czy z pionu niewiedzy? A, może to było odwrotnie, może wiedza jest w pionie a niewiedza w poziomie? A swoją drogą, gdzie leży granica między wiedzą a niewiedzą?

5 listopada 2013
Nieprzespana noc dla kilku słów i co ma imię do wiatraka?

Słowa plączą się ze sobą. Bezładnie obijają się po wnętrzu czaszki szukając wyjścia z zakamarków bezsensu. Czy to przypadek, że niektóre z nich łapią się za ręce?

I szkopuł w tym, że dzieje się to o 4 rano w noc przed warsztatem, gdy wiem, że powinienem być szczególnie wyspany. Bo dzień bardziej szczególny niż inne mniej szczególne szczególnie w kwestii gotowości do trzeźwego milczenia. Więc staję, choć ciągle leżę, przed dylematem czy zwlec się dać się im wyrazić czy spróbować zapamiętać i zasnąć, by dokończyć dzieła o bardziej ludzkiej porze. Słowa jednak są nieubłagane i po chwili blask komputera wali mnie po oczach przekreślając już na dobre możliwość dokończenia nocy.

Często na warsztatach przy samym ich początku mówię coś w rodzaju tego, że można i nawet będzie mi bardzo miło jak uczestnicy będą zwracać się do mnie po imieniu. I tu dla przełamania i skruszenia tego i owego oraz z czystej sympatii dla historii opowiadam o tym jak dawno temu ćwiczyłem regularnie Tai Chi. Działo się to pod fachowym okiem Wandy, w klubiku koło Teatru Komedia na warszawskim Żoliborzu. Gdy robiło się ciepło wychodziliśmy na zewnątrz i na placyku obok teatru ćwiczyliśmy formę dwudziestu czterech. Pewnego dnia podchodzi do nas po zajęciach bardzo już starsza pani i pyta, co my robimy, po co i czy można dołączyć, bo ona mieszka obok i, że przygląda się nam codziennie przez okno i, że ją to zaciekawiło. I gdy tak toczy się rozmowa, Wanda mówi w którymś momencie “proszę do mnie mówić po imieniu, my tu mamy taki zwyczaj”.

Na to starsza pani odpowiada “proszę pani, mi zajęło 20 lat od ślubu zanim zaczęłam mówić mojemu mężowi po imieniu”.

Takie historie uczą mnie tolerancji między innymi na to, że ktoś może nie chcieć mówić komuś, kogo nie zna, po imieniu.

Choć są i inne historie z życia, które mogą uczyć czegoś wręcz przeciwnego. Na przykład ja byłem kiedyś w harcerzach. Najpierw przez rok w tak zwanej drużynie zielonej, gdzie zawsze obowiązkowo mówiło się do drużynowego per druhu. Po prostu nie było innej opcji. I było klawo. Po roku uznaliśmy z bratem, że zmienimy profil i przeniesiemy się do oferującej dużo ciekawsze możliwości, drużyny żeglarskiej. A żeglarska brać to co innego. Na pierwszej zbiórce w starym gmachu liceum Lelewela na Żoliborzu, gdy po raz któryś z rzędu zwróciłem się do drużynowego Waldka “per druhu” usłyszałem taką gadkę “jak jeszcze raz powiesz do mnie druhu to tak cię kopnę w dupę, że polecisz na koniec korytarza”. I trzeba było się dostosować bo kopy w drużynie rozdawane były przez kadrę ochoczo, bez większych ceregieli jako podstawowy, czasem nawet mieliśmy wrażenie, że jako jedyny środek wychowawczy. Mimo to drużynę żeglarską wspominam w samych miłych barwach i ciepłem na sercu. A że sam po jakimś czasie zostałem drużynowym to i jakoś tak się złożyło że i ja sięgałem po jedyny, słuszny i sprawdzony środek wychowawczy. Aż przyszedł moment refleksji, że tak nie można i nastał kopów kres.

W Metodzie Feldenkraisa, bo przecież o tym piszę od początku, …prawda? … refleksja ma być głównym źródłem modyfikowania naszego działania, chwila uważności i kolejna chwila uważności i kolejna a te chwile przeciągają się w stan ciągłej uważności aż do . zaśnięcia. Nie zewnętrzny przymus, nie groźba kary, nie zewnętrzny wzór, nie zewnętrzny autorytet. Własny wgląd, ogląd i pogląd wynikający z posłuchania siebie i wybrania lepszej drogi na podstawie tego co czujemy. Zmysły nas kierują na właściwe tory (choć wiemy doskonale, że potrafią nas i wykoleić). I wszystko jest oczywiście cacy cacy, bardzo to światłe i przepełnione duchem humanizmu. Aż tu nagle, w którymś momencie Moshe Feldenkrais wybucha i krzyczy do grupy “do jasnej cholery, trzeba na was nawrzeszczeć byście się poczuli jak w prawdziwej szkole i uznali, że to co mówię ma jakieś znaczenie i zaczęli słuchać i tego co mówię i siebie i robili mniej i wolniej i delikatniej”.

Albo jakoś tak. Może czasem trzeba nakopać, by wytrząsnąć z kogoś stare przyzwyczajenia byśmy się mogli zreflektować, że jest inna droga niż droga siły i zmagania się i nastawienia na osiągnięcie celu choćby wbrew sobie. To taki paradoks, że szukamy tu delikatności i w obliczu jawnego braku pojęcia jak ją w sobie znaleźć Feldenkrais robi taką karczemną awanturę.

Anat Baniel moja nauczycielka mówiła “jeśli będę Cię przymuszać do delikatności, to to też jest forma przemocy”. Inna twarz tego samego paradoksu.

A po co nam ta wrażliwość? Przypomnę choć pisałem już o tym nie dwa nie trzy. Trzeba wyjść od punktu wyjścia czyli od samego początku, choć można na to patrzeć jako na sam koniec. Zależy, z którego końca patrzymy. A zatem człowiek ma wielki mózg. Umożliwia on uczenie się na niespotykaną gdzie indziej w przyrodzie skalę. Ale uczenie również dopuszcza popełnianie błędów. Również na niespotykaną wcześniej w przyrodzie skalę. Zwierzęta, które są w dużej mierze zaprogramowane genetycznie, działając na bazie instynktów mniej się uczą ale też popełniają mniej błędów.

A ponieważ sami jesteśmy i uczniami i sędziami rezultatów własnego uczenia się to niełatwo nam uświadomić sobie, w którym miejscu zrobiliśmy coś nie tak, bo nasza ocena jest ograniczona naszymi własnymi osiągnięciami.

Zatem by iść naprzód musimy rozwinąć również własne zdolności oceny własnego zachowania, które znów są wynikiem naszego dotychczasowego rozwoju. Brzmi jak błędne koło? No właśnie. Bo tak właśnie jest.

By je przerwać i z niego wyjść musimy sięgnąć do tego, co w pewnym sensie nas w nie wpędziło mianowicie do wyższych pięter naszych nerwowych struktur. Umożliwiają one odczuwanie, analizowanie, werbalizowanie naszego doświadczenia. Dają też możliwość stopniowania wysiłku, tempa intensywności. I poprzez zmniejszenie siły bodźca do zaledwie odczuwalnego minimum uczymy się jak rozróżniać to czego wcześniej rozróżnić nie potrafiliśmy. Stajemy się przez to bardziej świadomi i łatwiej nam dostrzegać tzw. błędy na drodze do odkrycia bardziej optymalnego działania.

Ostatecznie ta metoda instaluje w nas (takie ma zamierzenie) wewnętrzny autorytet, wzmacnia go i utwierdza nas w przekonaniu, że jest ważnym głosem. Być może, choćby w tak prozaicznym celu byśmy . sami mogli określić czy zwracamy się do siebie po imieniu czy też nie.

Jest taki rysunek mojego ulubionego Larsona: w celi siedzi dwóch więźniów, nogi mają przykute łańcuchami do przeciwnych ścian celi. Na ścianach wyryte kreski oznaczające ile lat już w tej celi siedzą. Jest ich wiele. I jeden mówi do drugiego ” . i skoro już zdobyliśmy się na chwilę szczerości to nie podoba mi się, że mówisz do mnie po imieniu”.

3 grudnia 2013
Relaksacja, pewne skrzyżowanie w podwarszawskiej miejscowości i co to ma wspólnego z tym, że ktoś mnie nienawidzi?

W Metodzie Feldenkraisa jesteśmy tropicielami. Tropimy ruch. Zarówno my, którzy robimy sobie lekcję leżąc na podłodze, czy stole (gdy robimy lekcję Integracji Funkcjonalnej) jak i my, którzy tę lekcję prowadzą – czyli nauczyciele. Wyszukujemy go w najskrytszych zakamarkach, wyciągamy z miejsc, gdzie się schował i mówimy: patrz oto jest ruch, a go nie było. Nowy ruch, nowa możliwość, nowe drzwi się przed tobą człowieku otwierają byś jeszcze bardziej wolnym człowiekiem mógł być.

Błądzimy przy tym, że hej, włazimy w ślepe zaułki, obijamy się jak ślepcy o winkle nieistniejących ścian, potykamy o kłody wyimaginowanych przeszkód. No właśnie, czy aby na pewno nieistniejących i wyimaginowanych?

Dawno już temu jechałem odwiedzić koleżankę mieszkającą w podwarszawskiej miejscowości przy ul. Żabiej 47. Była jesienna siąpawica, chłodno, wietrznie i już całkiem ciemno. Popsute drogi zastąpione jeszcze bardziej popsutymi objazdami. A ja chciałem na skróty i wyszło odwrotnie. Spóźniony byłem już prawie godzinę a bardzo tego nie lubię. W końcu dojeżdżam do tej miejscowości i jadę ulicą Żółwią. Z mapy wiem, że Żółwia dojeżdża do Żabiej. Tak też było. Stoję na krzyżówce Żabiej i Żółwiej i zastanawiam się, w którą stronę Żabiej skręcić. Z ciemności głębokiej, zabrudzonej jedynie cieniem cienkiej żarówki wiszącej gdzieś daleko wyłania się dwóch panów. Jeden niewidomy, dzierży pewnie w dłoni białą laskę. Idzie pod rękę z kompletnie pijanym. Niezła para, myślę sobie i pytam w którą stronę jest na Żabiej numer 47. A oni chóralnie: “aaa do Tereski” i jednocześnie pokazują palcami… w przeciwne strony.

Zupełnie jak w lekcji Metody Feldenkraisa. Gdzieś ten ruch powinien być. Albo przynajmniej taka komenda pada z ust prowadzącego. Choć to bardziej wskazówka, zaproszenie, sugestia kierunku poszukiwań. Ten kierunek wynika ze naszej budowy, jest uwarunkowany anatomicznie, nie jest tak całkiem z wzięty kosmosu. (Choć czasem kosmos oferuje ciekawe jeszcze niezbadane kierunki poszukiwań). Nasze kosteczki są tak poskładane i zgrabnie połączone więzadłami oraz ślicznie opakowane w cienką sieć powięzi, że powinny się tak ruszać. A co jeśli za nic w świecie nie chcą? Nie dociera do nas ta komenda, może nawet uważamy, że prowadzący zwariował prosząc nas o coś co jest po prostu N I E M O Ż L I W E. Bo inaczej być nie może. Tego ruchu nie ma na naszej mapie świata. Żadna droga tam nie prowadzi. Jest wielka biała plama z napisem “teren niedostępny”.

Niedawno zadzwoniła do mnie pani. Przedstawiła się i na starcie powiedziała, “pan mnie nie zna, ale ja pana znam już od dawna. Zrobiłam już wiele pana lekcji.” Okazało się, że mieszka daleko daleko, w środku lasu, w leśniczówce i od dawna razem z rodziną ćwiczą regularnie Feldenkraisa. I, gdy tak miło sobie rozmawialiśmy, w pewnym momencie słyszę: ” bo wie pan są takie momenty, kiedy mówię sobie w czasie lekcji “nienawidzę cię Paszkowski”. I wtedy wiem, że znów się z jakąś swoją górą spotkałam”.

Nie kryję, bardzo mi się to porównanie spodobało. Bo to poszukiwanie ruchu w sobie jest często jak zderzenie z własną osobistą górą. Ruch, który w jakimś miejscu czy konfiguracji ciała, drzemie uśpiony, po prostu nie chce się wredota jedna obudzić. Próbujemy na wszystkie (tak nam się wydaje) sposoby a on ani rusz.

Jest taka nagrana lekcja Integracji Funkcjonalnej, którą Moshe Feldenkrais zrobił z małą dziewczynką z porażeniem mózgowym w trakcie treningu w San Francisco. W pewnym momencie widać jak ciało dziewczynki staje się coraz bardziej miękkie, zaciśnięta dłoń się otwiera, plecy luźniej opadają do podłoża. Ktoś z obserwujących lekcję powiedział do sąsiada siedzącego obok: “popatrz ale się zrelaksowała”. Feldenkrais reagował na to słowo jak byk na czerwoną płachtę i krzyknął: “To nie jest relaksacja. Relaksacja jest do uśpienia, a to co my robimy jest po to, by się obudzić”.

A zatem lekcja jest tak skonstruowana, poprowadzona, instrukcje tak podawane, słowa podczepione do nici ciągnących za zmysły po to, by obudzić się, by obudzić między innymi ruch tam, gdzie może być a z jakiegoś względu go nie ma.


  • Bo żeśmy nigdy tam nie zaglądali i go nie odkryli czy nie poznali i tego ruchu na naszej mapie ciała najnormalniej w świecie nigdy sobie nie narysowaliśmy.
  • Bo żeśmy go schowali celowo. Świadomie lub nie. Feldenkrais w jednym wywiadzie używa takiego przykładu, że dziewczynka w dzieciństwie, gdy siedzi z nogami rozchylonymi może usłyszeć taki przekaz “nie siedź tak, bo to nieprzyzwoite, grzeczne dziewczynki nie rozchylają nóg” itd. Potem okazuje się, że mięśnie ud tak się przyzwyczaiły trzymać nogi razem, że przy każdym ruchu czy pozycji będą napięte, by te nogi trzymać razem i mimo że optymalna mechanika ruchu wskazywała by inaczej one i tak będą ściśnięte.
  • Albo może ruch tam był ale coś się wydarzyło, np. złamaliśmy kość i to złamanie spowodowało, że zaczęliśmy poruszać się inaczej z wyłączeniem tego ruchu. I potem tak nam zostało.
  • Lub wiele innych powodów.

A potem, gdy leżąc na podłodze słyszymy komendę która zupełnie nie dźwięczy ani w naszej głowie a tym bardziej w ciele możemy się czuć tak jak ja, wtedy na tym skrzyżowaniu Żabiej z Żółwią gdy dwaj panowie pokazali palcami w przeciwne strony.