Przebieralnia

Przebieralnia czyli blog

Przebieralnia jest czymś w rodzaju bloga. Są to zwykle krótkie formy z Metodą Feldenkraisa na pierwszym lub na dalszym planie. Pisane dość nieregularnie, gdy najdzie mnie wena. Zatem nie czekaj na kolejny odcinek bo kto wie, kiedy i czy w ogóle się pojawi. Zapraszam natomiast, by sięgnąć do tego co już było, bo mimo, że pisane jakiś już czas temu, nadal w kontekście tego co robimy w Metodzie Feldenkraisa jest aktualne. I wielu innych kontekstach też. Bo przecież Metoda splata się z życiem na wielu płaszczyznach. Zapraszam do lektury.

22 marca 2011
Lody, zmysły, bycie idiotą i Metoda Feldenkraisa (oczywiście)

Gdy jadę w nowe miejsce, to w informacji turystycznej (bądź na ulicy) poza pytaniami o ciekawe miejsca, wydarzenia, rzeczy do zobaczenia i  zrobienia, pytam o najlepsze w mieście . lody. Podróżuję lodowym szlakiem. Po prostu bardzo lubię lody. Od zawsze. Ok? Tak już mam.

Gdy miałem 8 lat (mieszkaliśmy wtedy z rodzicami w Bagdadzie w Iraku, gdzie mój tata pracował na kontrakcie) w ramach wycieczki szkolnej poszliśmy na wycieczkę do fabryki lodów włoskiej firmy – Gelati Motta, pamiętam to do dziś. To wydarzenie mocniej zapadło w  zakamarki mojej pamięci niż większość późniejszych wycieczek ze szkołą np. do zabytkowych miejsc. Wiele lat później założyłem klub miłośników poprawnych lodów. Spotykaliśmy się regularnie. Pod pretekstem jedzenia lodów oczywiście. Do dziś moja pasja do lodów nie słabnie.

By mojej kulinarnej pasji nadać bardziej konstruktywny charakter kilka lat temu nabyłem maszynę lodów, no i . kręcę. Czasem wychodzi mi to dobrze, a czasem nie wychodzi w ogóle. Mam kilka fantastycznych przepisów. I chętnie dzielę się efektami ze swoimi znajomymi. Zdarza mi się usłyszeć komplement: “oj są wyśmienite, smakują zupełnie … jak te ze sklepu”.

CO?! Ze sklepu? I buntuję się wewnątrz bo “wiem”, że wcale nie smakują jak te ze sklepu. I zastanawiam się, czy nie czuć, że w środku są prawdziwe jaja (w dodatku ekologiczne), a  nie jakieś jaja w proszku. Że jest śmietana, że nie ma tu zagęszczaczy, stabilizatorów, emulgatorów, środków zmiękczających, upiększających i upamiętniających to niezwykle zwykłe wydarzenie jakim jest konsumpcja kupnej gałki lodów. Niektórym nawet bardziej smakują lody truskawkowe zrobione z  jakichś sztucznych aromatów i mleka sproszkowanego niż te, gdzie do zmiksowanych truskawek dodaje się jaja i śmietanę i po zmrożeniu, według mnie otrzymuje się kwintesencję smaku.

Ale jednocześnie staram się zrozumieć i godnie przyjmuję komplement. Godzę się z tym, że z gustem się nie polemizuje. Jednemu smakuje jedno a drugiemu coś innego. Tu nie ma miejsca na dyskusję.

Ale to co mnie intryguje to to, jak kształtujemy w sobie smak, jak kształtujemy nasze zmysły. I sposób postrzegania świata. Również tego smakowitego.

I zdumiewa mnie także fakt, że często, po prostu nie rozróżniamy. Być może mamy skrzywione smaki. Nie czujemy co jest w środku. Mnie dotyczy to tak samo jak wielu. To trochę tak, jakby wsłuchać się w grę orkiestry i wyłapywać z całego bogactwa dźwięków, brzmienie poszczególnych instrumentów. Dla muzyka, który tym żyje, to pestka, do tego będzie wiedział, czy nuta zagrana była właściwie czy nie. Ale dla laika, który po prostu lubi słuchać muzyki nie jest to takie proste. Ale jest to do wyćwiczenia. Ja też mogę się nauczyć tego, jak słyszeć poszczególne instrumenty. To kwestia praktyki. A ta, jest kwestią chęci, motywacji i decyzji.

Ale ja przecież jestem magister od fikołków, więc winno być o ruchu. No właśnie, jest z ruchem? I co ma do tego Metoda Feldenkraisa? Często na zajęciach pojawia się pytanie: “Skąd mam wiedzieć, że ten ruch, który teraz robię, ten nowy ruch, który odkryłem jest lepszy lub gorszy od tego, do którego jestem przyzwyczajony”. Przecież często jest tak, że ruch, który jest mi znany, a także i ja, jestem jemu znany, wydaje mi się najbardziej komfortowy, łatwy. Jeśli proszę na zajęciach, by poszukać innego ruchu, poeksperymentować, doświadczyć nowego, jednocześnie szukając tego najbardziej komfortowego, to często właśnie ten znajomy wydaje się najbardziej komfortowy. W takim przypadku logicznie było by pozostać przy tym co znajome.

Mimo, że mechanicznie nie musi to być ruch najbardziej optymalny. Ale odczuwamy go jako najbardziej komfortowy, bo jest nam najbardziej znany (tak jak często, najbardziej smakuje nam to do czego nasze kubki smakowe przyzwyczailiśmy, co nie znaczy, że jest to dla nas najlepsze). I tu pojawia się dylemat. Jeśli uznamy, że to co najbardziej komfortowe jest dla nas najlepsze to idąc tym tropem utrwalam to, co do tej pory robiłem, nawet jeśli na dłuższą metę mi to nie służy. (O tym jak przerwać to błędne koło, powtarzania tego, co nie jest optymalne, zapraszam do lektury jednego z poprzednich artykułów do znalezienia w “przebieralni”).

I tu pojawiają się co najmniej dwie kwestie.

Jedna to poszukiwanie ruchu mechanicznie optymalnego, podyktowanego naszą strukturą. Mam tu na myśli między innymi kształt powierzchni stawowych, które określają zakres i kierunek ruchu, proporcje ciała, kierunki wektorów sił z jaką mięśnie oddziałują na kości i tak dalej. Feldenkrais w którymś momencie mówi o tym, że ruch optymalny to taki ruch, który będzie postrzegany, odczuwany przez każdego jako optymalny, to ruch, który każdy uzna za najłatwiejszy. Optymalnie wykonany ruch u każdego będzie wyglądał tak samo, albo prawie tak samo, ponieważ jest podyktowany naszą strukturą, która jeśli nie jest zniekształcona to u większości mieści się w pewnych ramach podobieństwa.

A druga kwestia to poszukiwanie różnorodności ruchu, ekspresji ruchowej nawet jeśli jakiś ruch jest daleki od optymalnego mechanicznie.

Bo jeśli na co dzień będę poruszał się zgodnie z wymogami struktury, równomiernie obciążał szkielet, nie przeciążał mięśni i innych tkanek miękkich, oddychał swobodnie to mam szansę na to, by struktura służyła mi przez całe życie bez większych problemów.

Ale życie wymaga nie tylko poprawności i optymalności. Jeśli dana sytuacja, potrzeba chwili, czy to z konieczności zewnętrznej, czy to z ochoty własnej, skłoni mnie do wyrażenia się w sposób, który wymaga ode mnie mechanicznie karygodnego ruchu, to dobrze jest mieć również i do takiego ruchu dostęp.

Oczywiście ideałem byłoby, aby wszelki ruch nawet ten nagły, wymuszony potrzebą chwili, czy chucią wewnętrzną wykonać w sposób mechanicznie sensowny, wydajny i w ogóle cacy. I w lekcjach Metody Feldenkraisa szukamy tego naszego indywidualnego i zbiorowego optimum ruchowego, odkrywamy to, co przez naturę dane nam jako naturalny i harmonijny ruch. Jednocześnie uwalniamy się od niepotrzebnych napięć, które mogą stać na otwartej drodze do naszej spontaniczności i dowolnej ekspresji ruchowej, cielesnej i każdej innej takoż, no bo czemu by nie.

A wracając do smaku to niedawno czytałem wywiad z Agnieszką Kręglicką, która mówi między innymi o tym jak kształtować smak, jak uczyć dzieci rozpoznawania tego co w jedzeniu dobre. Mówi o ekspozycji na różnorodne smaki, o doświadczaniu różnorodności, przez co kształtuje się umiejętność rozróżniania tego co naturalne i co dla nas zdrowe od tego co sztuczne, przetworzone, sfabrykowane. Taka ekspozycja wyzwala w nas czucie, zmysł, który staje się drogowskazem do zdrowszego i bardziej świadomego jedzenia, a także życia.

Podobnie jest w lekcjach Metody Feldenkraisa. Wykonywanie wielu różnych lekcji, w różnych pozycjach, w różnym kontekście ruchowym, z  różną intensywnością, w różnym rytmie, daje nam szansę doświadczyć siebie w bardzo zróżnicowanym ruchu. I jeśli damy sobie na to pozwolenie i wybierzemy się na taką ruchową przygodę to, z czasem układ nerwowy będzie wiedział jaki ruch jest dobry, będziemy potrafili wybrać ten, który jest wydajny, optymalny. W  ten sposób pielęgnujemy w sobie nasz wewnętrzny autorytet. Cytując Moshe Feldenkraisa: “Your system is not as idiotic as you are”. Czyli “twój system, organizm, nie jest takim idiotą jak ty”. Jeśli nie będziemy mu przeszkadzać, ale dostarczymy dużo różnorodnych bodźców, to nasz organizm z czasem wybierze takie sposoby poruszania, które są optymalne.

Czyż nie jest to krzepiąca myśl, że mamy w sobie zainstalowany system, który nie jest takim idiotą jak my, lub może ładniej było by powiedzieć, że jest mądrzejszy niż my sami, który służy nam w  każdej chwili i w każdym miejscu pomocą. Cymes polega na tym, by znaleźć do niego kod dostępu. Wydaje mi się że Feldenkrais wskazuje nam drogę do odnalezienia tego, indywidualnego dla każdego klucza.

I tą pocieszającą myślą skończę na dziś.

4 kwietnia2011
Carretera austral, kostka czekolady i bycie wolnym

Carretera austral. Słynna siódemka. Droga, przy pomocy której Pinochet postanowił scalić Chile. Na jej południowym końcu jest osada Villa O’Higgins. 500 mieszkańców. Kilka sklepów. Szkoła, małe regionalne muzeum, lokalna rozgłośnia radiowa. Raz na jakiś czas ktoś przejeżdża konno. Samochody też jeżdżą, choć tak się złożyło, że cysterna z paliwem, która powinna zjawić się w  mieście raz w tygodniu, w czasie, gdy akurat my tam byliśmy, nie dotarła. Więc nikt z miasta nie wyjeżdżał, zatem szanse na złapanie stopa były liche. Utknęliśmy na końcu drogi bez możliwości manewru. No . nie do końca bo przecież mogliśmy wracać tam skąd przyjechaliśmy a właściwie doszliśmy czyli do Argentyny, promem przez jezioro – kursuje dwa razy w tygodniu, potem 20 kilometrów przez góry na piechotę do argentyńskiej placówki granicznej, potem znów 15 wzdłuż jeziora “Lago Desierto”. Potem znów około 15 do El Chalten. Stamtąd moglibyśmy autobusem pojechać do cywilizacji. Ale ponieważ stamtąd właśnie przybyliśmy i ciągnie nas na północ to nie decydujemy się na powrót. Najbliższym autobusem, po trzech dniach wyjechaliśmy z  Villa.

Dotarcie na koniec drogi wiąże się z pewnymi konsekwencjami. Jest pasjonujące. Sam fakt, że się dotarło na koniec jest budujący. A  poza tym jest z tego miejsca dość mało pola manewru.

Gdybyśmy np. byli już 200 km na północ w Cochrane albo jeszcze dalej w  Coyhaique to pole manewru mamy zdecydowanie większe. Z tych miejsc jest więcej możliwości ruchu, więcej dostępnych kierunków, więcej opcji. Bycie na końcu drogi pozwala nam tylko na pozostanie tam albo na powrót.

Feldenkrais definiował prawidłową postawę miejsce, z którego ruch w dowolnym kierunku jest możliwy z minimalną ilością ruchów przygotowawczych. Gdy rok temu byłem w Izraelu na warsztatach u  Yochanana Ryweranta, cudownego, (niestety już nie żyjącego) trenera Metody Feldenkraisa, dużo słyszałem od niego o istocie znalezienia w ruchu miejsca neutralnego. Takiego, z którego ruch w  każdym kierunku (anatomicznie dostępnym) jest równie łatwy. Czyli taka sama zasada jak w szukaniu optymalnej postawy tylko w mikro skali.

A my wciąż powtarzamy na zajęciach (a Wy to wciąż słyszycie) “zrób mniej, nie idź do końca, zatrzymaj ruch wcześniej”.

Czemu nie? Ok, z jednej strony dobrze jest znać limit, granice swoich niemożliwości. I jedno powtórzenie wystarczy, by je poznać. Dwa ruchy dla potwierdzenia. Kilka ruchów dla połechtania swojego ego. Ale ciągłe ruchy do końca zakresu . może boimy się, ze strachu przed koniecznością wyboru? Bo na końcu zakresu już nie ma wyboru. A zanim tam dojdziemy wciąż mamy wybór. Czyżbyśmy się go obawiali. Bo co, jeśli dokonamy niewłaściwego?

Czy zjadamy czekoladę do końca, czy zostawiamy sobie jakąś część na później. Ile? Jedną kostkę czy pół tabliczki?

Jak mówił Steven Rosenholtz “everything makes a difference. But what difference does it make”? Czyli “wszystko ma znaczenie ale jakie to ma znaczenie. No właśnie, jakie to ma znaczenie?

O co właściwie chodzi z tym nie wędrowaniem do końca zakresu ruchu.

Bo to wędrowanie do końca to "ogłuszające" doświadczanie. Dosłownie. Na końcu zakresu zwykle zwiększamy wysiłek, takie są prawa fizjologii i anatomii. W zakresie końcowym musimy zwiększyć wysiłek. Podkręcamy potencjometr. Czy ktoś kto słucha głośnej muzyki staje się bardziej wrażliwy na muzykę? To nie tajemnica, ale badania wykazały, że taka osoba . głuchnie. Osłabia się jej słuch, przytępia wrażliwość.

A z ruchem? Czy, robiąc więcej głuchniemy na sygnały z ciała, na subtelne informacje wysyłane przez receptory, które przez miliony lat ewoluowały po to, by dostarczyć nam jak najbardziej precyzyjnych informacji? A my to teraz olewamy, przed mądrością ciała wystawiamy zachcianki naszego umysłu i jego podszepty: “dalej, dalej, dalej, mocniej i mocniej”.

Gdy byłem na AWF ie słyszałem opowieści o jednym z nauczycieli, który zabiegał swojego psa na śmierć. Gdy biegał, a biegał dużo, ciągle sobie cicho powtarzał pod nosem: “szybciej, szybciej…”

Nie, żeby silniej czy szybciej było czymś z założenia złym. Ale uczenie się – a to jest istotą w Metodzie Feldenkraisa – jest przyswajaniem, przetwarzaniem, integrowaniem informacji. A co jeśli odetnę się od źródła informacji? Czyli w tym przypadku od swojego ciała, które te informacje wysyła, tylko ja ich nie słucham, bo albo nie chcę albo nie potrafię.

Wydaje mi się, że robiąc wciąż ruch na większym napięciu zmniejsza się nasza wrażliwość na to co robimy. A my chcemy dzięki tej metodzie poznać się lepiej, wsłuchać się w siebie bardziej uważnie. A może się tego boimy? Tego co usłyszymy? Co powoduje, że z taką pasją unikamy zmniejszenia intensywności? (piszę o  swoich doświadczeniach, po przeprowadzeniu już pewnie ponad tysiąca lekcji i obserwowaniu tego jak długo trzeba się do tego przekonywać, żeby zacząć się w siebie WSŁUCHIWAĆ. Z trzeciej strony medalu jestem świadomy tego, że być może, to ja używam nie właściwych słów by do tego zachęcić). Gdy wędrujemy z  ruchem do końca, na końcowym przystanku mamy wciąż ten sam widok. Ale po drodze czeka na nas nieskończona ilość przystanków, na każdym coś innego. Chyba że nie chcemy inności, w sensie nowości? Może chcemy się utwierdzić w tym co tak nam dobrze znane? Potwierdzić to co już wiemy o sobie. Byle nie doświadczyć czegoś innego. Bo jeszcze trzeba się będzie do tego jakoś odnieść. Podjąć decyzję. Dokonać wyboru.

Tak jak w tym dowcipie. Wyjechał młody człowiek ze wsi do miasta. Wykształcił się. Karierę zrobił. Po drodze dorobił się także. Wracał okazyjnie do domu. Jednego razu, gdy był w domu, mama prosi: “synku, idź do kurnika i posegreguj jaja, duże do jednego kosza, małe do drugiego”. I syn przepadł, nie wraca już godzinę, dwie. Zaniepokojona mama idzie do kurnika, widzi, że syn siedzi i w rękach trzyma jajo, więc pyta “czemu tak siedzi”? A on na to “mamo, co jajo to decyzja”.

No więc może chodzi o to, że wędrowanie z ruchem do końca w pewnym sensie jest łatwiejsze, bez decyzji, wyborów, rozwidlenia dróg.

A jeszcze inny aspekt nie wędrowania do końca zakresu polega na tym, że gdy zmniejszymy zakres, zatrzymamy się po drodze, pozostajemy w  zakresie tego CO ŁATWE I LEKKIE, to nasz układ nerwowy interpretuje to miejsce jako miejsce bezpieczne. A w takim miejscu łatwiej nam o  poczucie komfortu, a w nim na gotowość do odkrycia czegoś nowego.

Oczywiście są i takie okazje, są i tacy ludzie, którym łatwiej odkryć jest coś nowego pod presją, przełamać się w obliczu nieodwracalnego, czasem nawet w sytuacji zagrożenia. Cytując znów Feldenkraisa “the most learning happens when you are off ballance”. Czyli najlepiej uczymy się, gdy jesteśmy wytrąceni z równowagi. Gdy jesteśmy na krawędzi.

No i bądź tu mądry. Słuchając nagrań z treningu w Amherst ciągle słyszę słowa Moshe: “jedyną zasadą jest to, że nie mamy tu żadnych zasad”.

Zatem, na koniec pozostańmy może przy tym, że jeśli wiemy co robimy, oraz jak robimy to co robimy, dlaczego to robimy, to . no właśnie . możemy robić to co chcemy.

Czy to jest wolność? Od czego? Czy tego szukamy? Czy na tym nam zależy? Na czym Ci zależy?

ps. 1. W Villa O’Higgins, czekając na transport, spędziliśmy urocze chwile, poznaliśmy fascynujących ludzi, snuliśmy podejrzenia o  spisku wioski co do nie brania przyjezdnych na stopa, a jednocześnie doświadczaliśmy ich gościnności i życzliwości, mieliśmy chętkę na jedynego pomidora we wsi, który okazał się nie na sprzedaż, odkryliśmy różnicę pomiędzy napisem “zamknięte” na drzwiach sklepu a napisem “zamknięte i basta”, jedliśmy chipsy na środku płyty lotniska, a kładąc się do snu na tarasie punktu widokowego obserwowaliśmy jak poniżej, w dolinie kładzie się do snu mała osada, zbudowana na końcu drogi “carretera austral”, z której droga wiedzie tylko w jedną stronę.

ps. 2 A’propos wolności to w programie “Dzieci wiedzą lepiej” w  radiowej trójce zadano dzieciom pytanie: “co to jest wolność”? “Wolność to jest gdy można pójść samemu, bez rodziców na plac zabaw” odpowiedziało jedno z nich.

4 maja 2011
Moshe Feldenkrais, Margaret Mead i Rolls Royce

Odwiedzili nas ostatnio znajomi ze swoim 7 miesięcznym, uroczym synkiem. Bardzo śliczny, dorodny, zdrowy, uśmiechnięty i w ogóle cacy. I popatrzcie jak ładnie już potrafi . chodzić. I następuje demonstracja chodu. Dzieciak trzymany pod pachy i wychylany w przód i na boki, nie ma za bardzo wyboru niż zrobić krok do przodu. Więc ja dyskretnie badam grunt, żeby nie urazić rodzicielskiej dumy, bo też nie znamy się za dobrze. Mówię po chwili, że z tego co wiem, to nie jest najlepszy moment na chodzenie, że kości i stawy, nie są gotowe i żeby pozwolić dziecku we własnym, niewymuszonym tempie sobie do tego wszystkiego samemu dojść. I jeszcze po drodze okazuje się, że dzieciak nie chce raczkować, że się przy tym piekli i raban podnosi, no wiec tym bardziej się go na ręce bierze i do pionu stawia.

Jest taka ładna historia o Feldenkraisie i Margaret Mead znanej pani antropolog, która robiła pionierskie badania w krajach dalekich. Rzecz dzieje się w nowojorskiej restauracji, gdzie spotykają się Robert Masters z Jean Houston oraz Moshe Feldenkrais i Margaret Mead. Było to pierwsze spotkanie Feldenkraisa z Mead. Podczas ożywionej rozmowy Margaret Mead pyta Feldenkraisa czy przypadkiem nie ma jakiegoś pomysłu na wyjaśnienie pewnego zjawiska, które zaobserwowała na jednej z odległych wysp Pacyfiku. Mianowicie, mężczyźni z jednego plemienia bardzo dobrze zbudowani i świetni myśliwi, za nic w świecie nie potrafią nauczyć się jakiegoś fragmentu tańca, którego Margaret Mead chciała ich nauczyć. Chodziło zdaje się o podskakiwanie na jednej nodze z unoszeniem przeciwnej ręki. Proste jak budowa cepa, spróbuj sam/a i przekonaj się, że nie trzeba być olimpijczykiem by załapać o co chodzi. A jednak w tej grupie niewykonalne. No więc, pytanie było skierowane do Felddenkraisa, znawcy nad znawcami od ludzkiej motoryki. Na to Moshe proponuje, że prawdopodobnie jakiś etap rozwoju ruchowego został pominięty w tej grupie, choć nie wie jaki, no bo przecież to nie on tam był. Na co olśniona geniuszem Moshe Feldenkraisa Margaret Mead, mówi, że faktycznie, że tylko gdy chłopcy w tym plemieniu osiągają wiek raczkowania to . nie pozwala im się na to. Bierze na ręce i nosi do czasu aż będą w stanie stanąć na własnych chwiejnych jeszcze nóżkach. A dlaczego taka heca? Otóż w tym plemieniu panuje takie przekonanie, że jeśli chłopiec będzie dotykał ziemi wszystkimi czterema końcówkami, czyli tak jak ma to miejsce w pozycji na czworakach i podczas raczkowania to zadomowią się w jego ciele duchy leśnych demonów. Brrrrr, straszna rzecz i lepiej do tego nie dopuścić i na rękach trzymać.

Szczęśliwie, wiedza poszła naprzód i czemu by z niej nie skorzystać. Pozwolić dzieciakom raczkować, zachęcać do tego, stymulować, a jak nie wiemy jak, to do fizjoterapeuty po nauki w te pędy gnać póki nie jest za późno.

Bo tak to już jest, że nasz układ nerwowy dojrzewa, rozwija się, kwitnie poprzez doświadczenie. Poprzez stymulację sensoryczną i motoryczną. Pozbawienie, ominięcie niektórych etapów rozwoju motorycznego może nieść za sobą późniejsze problemy ruchowe, z nauką, dolegliwości bólowe i tak dalej i tak bliżej.

Feldenkrais opowiadał o częstych przypadkach, gdy przyprowadzano mu dziecko na terapię, a on od razu potrafił powiedzieć, że jest to pierwsze dziecko. Bo właśnie najczęściej te pierwszaki są oczkiem w głowie, są stawiane przedwcześnie, noszone za często zamiast pozostawione na podłodze by mogły samemu odkrywać ruch, relację z podłożem, z siłą grawitacji, z równowagą i tak dalej. I z tej ingerencji właśnie wynikają problemy, z którymi dzieci trafiały w ręce Feldenkraisa. I trafiają nadal w ręce szerokiej rzeszy wykwalifikowanych fizjoterapeutów, czy nauczycieli Metody Feldenkraisa.

A Ci z Was, wytrawni, wytrwali feldenkraisowicze dostrzegacie zapewne w wielu lekcjach poszczególne etapy z rozwoju sensoryczno – ruchowego. Jest całe mnóstwo lekcji, które do poszczególnych etapów naszego własnego rozwoju nawiązują. Bo, jak się okazuje na taki rozwój nie jest za późno. Te niedokończone etapy, te niewykształcone reakcje i wzorce ruchowe, te niedoceniane, ale jakże twórcze nicnierobienie i wałkonienie się na podłodze właśnie między innymi temu służy, by dopełnić dzieła tak przemyślanego przez Naturę, a niestety często zaniedbywanego i niedocenianego.

Pisze o tym teraz między innymi dlatego, że sam od paru miesięcy jestem świeżo upieczonym rodzicem po raz pierwszy, więc temat ten szczególnie i bardzo osobiście mnie interesuje. I niedawno, podczas moich feldenkraisowych poszukiwań natknąłem się na wywiad z Feldenkraisem, w którym pada takie oto pytanie:

"Jaką rolę odgrywają rodzice w tym, kim staną się ich dzieci?

Cóż mogę powiedzieć? Jeśli nie mielibyśmy rodziców, wszystko było by z nami w porządku. Ale jeśli się nad tym zastanowić to okazuje się, że większość rodziców jest jednak całkiem dobra. Każdemu zdarzy się parę razy postąpić z dziećmi niewłaściwie, zrobić coś źle. I zwykle rodzice nie robią tego celowo. Rodzice sami mają niepoukładane w wielu kwestiach, bo ktoś wcześniej postąpił z nimi niewłaściwie.

No ale, ile rzeczy może matka źle zrobić ze swoim dzieckiem? Czy też powiedzieć dziecku? "Uważaj", albo "Nie rób tego głuptasie" i tym podobne. Może popełnić, no ile, może z piętnaście błędów. Ale czy zdajesz sobie sprawę czego potrzeba by wychować dziecko? By utrzymać je do wieku dwudziestu lat? Ile nieprzespanych nocy spędziła matka z takim dzieciakiem, który, to ssie kciuk, to ząbkuje, to ma biegunkę czy inne choroby dziecięce? A ona sobie z tym poradziła, do szkoły posłała, ubrała i tak dalej. Nawet jeśli ma się złych rodziców to tego zła jest nie więcej niż jeden procent tego co robią dobrze. Choć z drugiej strony ten jeden procent może być jak łyżeczka piasku dosypana do baku Rolls – Royce’a. Taka łyżeczka może popsuć Rolls – Royce’a. Tacy są rodzice."

A ja myślę sobie i mam taką nadzieję, że uda mi się nie wykroczyć poza ten, jakże symboliczny jeden procent, czy też łyżkę piasku wsypaną do baku Rolls Royce. A jeśli już, to pocieszam się, że mamy jeszcze Metodę Feldenkraisa.

PS: Kilka miesięcy później odwiedziliśmy znajomych od nieraczkującego malca. I co widzimy? Maluch pięknie raczkuje. Zapytana o tę zmianę mama mówi: “Wyobraźcie sobie, że byliśmy u lekarza, który powiedział, żebyśmy absolutnie go nie stawiali dopóki nie będzie gotowy i żebyśmy go zostawiali na ziemi i pozwolili mu raczkować. Początkowo się strasznie denerwował ale potem się przyzwyczaił i teraz przemieszcza się głównie na czworaka”.

No i taka to historia. A ja sobie pomyślałem, że nie ma to jak autorytet lekarza.

26 maja 2011
Jim Brandenburg i Pan Kuleczka czyli mała rozprawka w temacie, tak ostatnio popularnego Mindfullness

Jim Brandenburg jest fotografem mającym na koncie wiele zleceń dla magazynu National Geographic. Znany jest między innymi z pięknych fotografii wilków. Mieszka na północy USA w stanie Minessota przy granicy z Kanadą, w rejonie zwanym Boundary Waters Canoe Area (BWCA). Żyjąc w tak pięknym i dzikim rejonie ma wiele okazji do fotografowania przyrody. Będąc fotografem National Geographic ma również niczym nie skrępowane możliwości, by realizować swoje wizje. Teraz w czasach fotografii cyfrowej, gdy na małym kawałku plastiku z drucikami można zmieścić tysiące zdjęć, nie ma to już takiego znaczenia. Ale jeszcze nie tak dawno temu, gdy ilość zdjęć była ograniczona ilością klatek na filmie, posiadanie nieograniczonej ilości materiałów było luksusem, na który nie wielu było stać. A fotografowie National Geographic byli szczególnie rozrzutni. Mniej więcej jedno zdjęcie na tysiąc zrobionych było publikowane. Czyli jeśli w artykule pojawiło się 10 zdjęć to znaczyło, że taki fotograf zrobił średnio około 10 tysięcy zdjęć.

Pewnego pięknego roku Jim Brandenburg postanowił narzucić sobie ograniczenie. Ograniczenie, które jak później określił, okazało się najtrudniejszym fotograficznym przedsięwzięciem jakiego się podjął. Mianowicie, w miesiącach, gdy nie miał żadnych fotograficznych zobowiązań, postanowił, że przez trzy miesiące, a dokładnie przez 90 dni zrobi nie mniej i nie więcej ale dokładnie 90 zdjęć. A dokładnie jedno zdjęcie dziennie. To znaczy, że naświetli jedną klatkę dziennie, raz dziennie naciśnie spust migawki.

No i co zrobić, gdy już z samego rana pojawia się piękna scena godna uwiecznienia, jeśli chwilę lub kilka godzin później może pojawi się coś o niebo piękniejszego ale klatkę na ten dzień będzie miał już wyczerpaną. Lub też sytuacja przeciwna, gdy dzień ma się już ku końcowi a tu żadnej okazji, sytuacji, która była by godna tej jednej klatki przeznaczonej na ten właśnie a nie kolejny dzień.

Jim opisuje to zlecenie jako najbardziej dla siebie wymagające. Z jednej strony minimalistyczne bo chodzi tylko o jedną klatkę dziennie. Z drugiej strony ekstremalne i maksymalistyczne jeśli chodzi o skupienie i decydowanie czy wyzwoli migawkę we właściwym momencie. Ogromne ograniczenie, czy ogromne poczucie wolności? Czy ta jedna klatka to tylko, czy aż jedna klatka? Czy ta jedna decyzja okaże się właściwą czy chybioną.

I myślę sobie czasem o tej historii ćwicząc lekcje ruchowe Metody Feldenkraisa. Gdyby tak na przykład robić lekcję i dać sobie na dany ruch tylko jedno powtórzenie. Z jaką uważnością byśmy wtedy do takiego ruchu podchodzili, jak długo celebrowali – cerebrowali decyzję czy ruszyć się w takim kierunku, czy może innym, czy z taką intensywnością czy inną. Jak długo byśmy taki ruch przed jego ostatecznym wykonaniem – wszakże mamy na niego tylko jedną próbę – sobie wyobrażali, robili w myśli, delektowali się przestrzenią pomiędzy wyobraźnią a rzeczywistością fizyczną. Czy była by to fizyczna manifestacja ” W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta?

Czy też jak napisała Emily Dickinson: “Dwell in possibility”. Czyli – zamieszkaj (może – rozgość się) w przestrzeni możliwości.

Oczywiście w Metodzie Feldenkraisa powtórzenia są ważne. Bo po pierwszym powtórzeniu mamy informację sensoryczną o tym co się wydarzyło i konfrontujemy to z tym co zamierzaliśmy. Jeśli to co robimy nie przybliża nas do zamierzonego rezultatu, wtedy próbujemy czegoś innego. Jak w zabawie w ciepło i zimno. Jeśli to co robię nie działa to tak jakbym słyszał “zimno” i próbuję innego kierunku aż usłyszę “ciepło” i poczuję “ciepło” i doświadczę “ciepło”. Zatem powtórzenia pozwalają nam poprzez przybliżenia dojść do poszukiwanego optymalnego ruchu.

Ale gdyby nawet w tej większej ilości powtórzeń, dać sobie czas i zgodę na taką celebrację jakby ten ruch miał być pierwszym, ostatnim i jedynym. Czy mam w sobie tyle samodyscypliny, by do każdego ruchu podejść w ten sposób?

Jim Brandenburg zrobił w 90 dni 90 zdjęć i wydał przepiękny album pod tytułem “W pogodni za światłem. 90 dniowa podróż” oddający niepowtarzalny klimat pogranicza USA i Kanady. Nazwał to najtrudniejszym swoim zleceniem. I to zleceniem, które zlecił sobie sam. Czy my, możemy zlecić samym sobie taką dyscyplinę praktyki przesyconej uważnością, z której wynika przekonanie o właściwej decyzji.

Oraz zgoda także na to, by podjąć niewłaściwą.

Bo czyż nie jesteśmy panami własnych decyzji, ale także ich niewolnikami?

A ostatecznie, powiedzenie Pana Kuleczki, który mawiał: “po co gotować źle, skoro gotowanie dobrze zajmuje tyle samo czasu”, można przenieść na nasz grunt. Mogło by ono brzmieć mniej więcej tak: “po co ćwiczyć nieuważnie, skoro ćwiczenie uważnie zajmuje tyle samo czasu”.

Oczywiście słowo "ćwiczyć" można zastąpić dowolnym innym np "leniuchować", "jeść", "kochać", "bąki zbijać", "biegać" albo, dajmy na to słowem "żyć".

21 czerwca 2011
Pęknięty światopogląd, prawda o sobie, hipopotamy na plaży w Gabonie i Metoda Feldenkraisa

Mój kolega z harcerstwa mawiał kiedyś "coś mi pękło, robię ogląd. A to pękł mi światopogląd". Kolega teraz wypowiada się często w polskim radiu na tematy, które nie do końca rozumiem, ale to zdanie z dawnych wspólnych harcerskich lat pozostało mi w pamięci. I wydaje mi się, że bardzo pasuje do tego co w Metodzie Feldenkraisa robimy. Mianowicie, robimy lekcję lub wiele lekcji i coś w nas się dzieje, może zmienia, może nawet… pęka, coś nowego powstaje, tworzy się nowa jakość postrzegania i działania. Choć może nawet tego jeszcze nie wiemy a jak wiemy to czasem nie wiemy jeszcze co dokładnie. Nie wiemy być może gdzie, jak i czego szukać, gdy to się dzieje, ale czujemy, że coś jest inaczej. Więc robimy ogląd. No i może sie okazać, że pękł nam na przykład światopogląd.

A jak i co i w ogóle o co chodzi to zaraz wyjaśnię.

Moshe Feldenkrais rozpoczyna swoją książkę “Świadomość poprzez ruch” takimi oto słowami: ” Działamy zgodnie z obrazem samego siebie”. Mocne stwierdzenie. Choć nie od razu i być może nie do końca wiadomo o co chodzi. Ale spróbujmy się temu przyjrzeć.

Jeżeli mam jakieś wyobrażenie o sobie, noszę w sobie jakąś prawdę o sobie, prawdę, której nie odważam się p-od-ważyć, nawet mi myśl po zwojach nerwowych, moich własnych nie przemknie, że można inaczej o sobie pomyśleć, to będę działał w taki sposób, by utwierdzić się w tym przekonaniu. Każdym zachowaniem potwierdzę tę prawdę o sobie, w którą wierzę i która niezachwianie ostoją mojej tożsamości jest. Koniec kropka.

Rozmawialiśmy ostatnio sporo z Honoratą o Jej Kluczu. Tak jak to rozumiem to jest Jej określenie na prawdę o sobie i należy pamiętać, że chodzi o pewne fragmenty prawdy o sobie, które złożone do kupy składają się na pełniejszy obraz samego siebie. No więc Honorata, praktykująca od wielu lat Aikido, ma pewne wyobrażenie o sobie, niezachwiane i tak mocne jak ta lokomotywa, która ciągnie pociąg, którym właśnie jadę do Wrocławia pisząc te słowa. Klucz – prawda, w Jej przypadku dotyczy wyobrażenia o zgięciu kręgosłupa, tego, że w pewnych ruchach kręgosłup się nie zgina, ba, on w ogóle się u niej nie zgina. Ale jak spojrzeć jak Honorata robi ukemi, czyli przewrót w przód, który jest konsekwencją lub zakończeniem wielu technik w Aikido, to po prostu aż miło popatrzeć. Płynny ruch, tak jakby po podłożu toczyło się idealne koło, bezszelestnie z jasnym kierunkiem wytyczonym już od samego początku ruchu. Do tego ruchu w oczywisty sposób potrzebne jest zgięcie kręgosłupa. Bo przy prostym kręgosłupie, w tym ruchu on by się po prostu połamał. Zresztą koło wymyślono właśnie po to by mogło się toczyć. Ale mimo to, Honorata wierzy, że jej kręgosłup się nie zgina, nawet jeśli intelektem swoim wie, że się zgiąć musi skoro robi taki ruch. Taka prawda jest wynikiem między innymi wieloletniego treningu, powielania, utrwalania, utwierdzania się w tym co wydaje nam się właściwe. Aż tu nagle coś pękło. Pojawiła się rysa na Kluczu, czy prawdzie dotyczącej prostego kręgosłupa. Stopniowo, poprzez przyglądanie się sobie, analizowanie i czucie, czucie i interpretowanie tego co się czuje i znów czucie, pewne prawdy o sobie zaczynają się chwiać. I do odważnych świat należy by pozwolić sobie na to, by dotychczasowe prawdy przeszły do historii i stały się miłym wspomnieniem ścieżki swojego rozwoju.

Jak bardzo każdy z nas jest przywiązany do swoich prawd o sobie, to każdy może już sobie odpowiedzieć sam.

A propos naszych prawd i wyobrażeń to przypomniała mi się historia o wyprawie w poprzek Afryki dwóch badaczy z National Geographic. Podróżowali przez centralną Afrykę do wybrzeży Gabonu, by zebrać materiały, które miały przekonać rządy państw przez, które szli do utworzenia na tych terytoriach parków narodowych. Droga trwała 18 miesięcy przez gęsty las, góry, bagna. Nie były to wczasy w Dębkach. No i do takiej wyprawy potrzebowali tragarzy. Tych rekrutowali z plemion żyjących na terenach, przez które szli. I ciekawa rzecz się wydarzyła przy okazji. Otóż okazuje się, że człowiek żyjący w buszu nie zna pojęcia linii horyzontu. Po prostu w ich wyobrażeniu o świecie coś takiego nie istnieje. Coś co każdemu z nas jest znane, bo każdy z nas był na polu, łące, brzegu morza, szczycie góry i tak dalej, gdzieś gdzie możemy oprzeć wzrok na linii horyzontu jak na półce. Ale taki buszmen nie ma takiego doświadczenia. Największa przestrzeń jakiej w swoim życiu doświadcza to polanka śródleśna czy też przestrzeń oddzielająca dwa brzegi rzeki. Linia horyzontu nie jest częścią wyobrażenia o świecie.

No więc wyprawa dobiega końca. podróżnicy docierają do ogromnych, szerokich, dzikich plaż u wybrzeży Atlantyku. A co robią tragarze jak tylko wychodzą spośród znajomego gąszczu lasu na plażę? Porzucają cały bagaż i uciekają z powrotem do lasu. Czemu? Bo się boją. A czego? Bo właśnie doszli do końca świata. Wyszli na plażę, zobaczyli, że dalej nic nie ma, że to co widzą urywa się i że nie ma nic dalej i pomyśleli, że to koniec świata i w tym przestrachu uciekli. Wcale im się nie dziwię. Nie wiem jak zachowałbym się, gdyby na moim światopoglądzie pojawiło się takie pęknięcie. Nie wiem czy zachowałbym spokój wodza, spokojny oddech i chłodne czoło robiąc ogląd tego co się dzieje, czy też zwiewałbym ile sił w nogach, nie będąc gotowym na taką konfrontację.

W lekcjach edukacji somatycznej, które praktykujemy w Metodzie Feldenkraisa, gdy w naszym wewnętrznym światopoglądzie, naszym wyobrażeniu o sobie pojawia się pękniecie, wtedy stopniowo robimy ogląd – przegląd, weryfikujemy go z tym co czujemy, z tym co widzimy, myślimy. Czasem dopuszczamy to nowe postrzeganie do siebie łatwiej, a czasem nie tak znowu łatwo. Czasem w ogóle, nie pozwalamy sobie na najmniejsze pęknięcie w bezpiecznym swoim świecie. I wtedy zwykle nie wracamy na zajęcia (czy terapię, czy odrzucamy przyjaciela, który powiedział nam kawałek prawdy zbyt ciężkiej do udźwignięcia w tym momencie… itd.) albo odrzucamy ten aspekt Metody pozostając wyłącznie przy jego gimnastycznych aspektach.

Ale jeśli już pozwalamy sobie na obserwację tych pęknięć w wyobrażeniu siebie, zaakceptujemy je, to wtedy, nowemu wyobrażeniu o sobie pojawia się nowa jakość działania.

Od uczestników zajęć słyszę równie często komentarze typu: “wiesz, przestało mnie boleć”, “wiesz czuję, że zaczęło się ruszać to co się nie ruszało wcześniej”, “wiesz mój kręgosłup się jednak zgina” . jak również wypowiedzi typu: “wiesz, czuję się odważniejszy”, “wiesz, po tych zajęciach podjąłem ważną decyzję, z którą zwlekałem długo”, “wiesz, zrobiłem coś co zawsze chciałem ale się nie mogłem zebrać” . . I jestem przekonany, że jedno i drugie jest ściśle ze sobą powiązane, tak ściśle, że nawet nie powinno się używać słowa powiązane bo samo to słowo zakłada rozdzielczość. A w Metodzie zakładamy, że tej rozdzielczości w ogóle nie ma.

Nie mam wątpliwości, że Metoda Feldenkraisa zmienia nasz własny obraz samych siebie i, jeśli wierzyć Feldenkraisowi – a nie mam powodów, by nie wierzyć – to ta zmiana przeniesie się na to jak działamy, czujemy, postrzegamy, żyjemy.

A na tych plażach w Gabonie były jeszcze hipopotamy, które surfowały na falach. No, na prawdę, słowo daję, widziałem na filmie. Piękny widok. W życiu bym nie pomyślał, że to możliwe.